Strona GłównaDziesięć lat później ... - Czelabińsk. W poszukiwaniu okruchów kosmosu.

Dziesięć lat później ... - Czelabińsk. W poszukiwaniu okruchów kosmosu.


By Anonymous - Posted on 15 February 2023

Tekst: Paweł Zaręba. Zdjęcia: Paweł Zaręba & Maciek Burski


15.02.2013 roku za Uralem wybucha potężny meteoroid. Media trąbią o tym długo i głośno - choć niekoniecznie rzetelnie. Niedługo po "kosmicznym incydencie" pada hasło - "A może byśmy tam pojechali?" W sumie - tak spektakularny spadek meteorytów zdarza się statystycznie raz na około 100 lat więc już może drugiej takiej okazji nie będzie?

Po początkowych ustaleniach - kto, kiedy, co i jak - zawiązuje się grupa czterech "chętnych i mogących". Marcin, Iwo, Maciek i ja. Zaczyna się planowanie wyprawy. Bukowanie biletów lotniczych, załatwianie wiz - co, jak się później okazało nie było jedynie "formalnością" oraz cała masa innych przygotowań. Wreszcie - wszystko dopięte - bilety i wizy w garści, plecaki spakowane. Ruszamy.

21-22.04
Po południu wylatujemy do Moskwy. Po dwóch godzinach lotu i kilku nerwowych chwilach na lotnisku Szeremietiewo (mieliśmy 40 minut na odbiór i ponowne odprawienie bagażu) wsiadamy do drugiego samolotu.

Kolejne dwie godziny i lądujemy w Jekaterinburgu. Jest 4.00 rano, jesteśmy nieco śnięci - zmiana stref czasowych (4 godziny) robi swoje - a na 9.00 rano mamy umówiony odbiór aut, którymi mamy dojechać w okolice Czelabińska. Idę po kawę do automatu. "Drożej niż u nas" - mruczę pod nosem. Chłopaki rozkładają "obóz" w lotniskowej poczekalni - trzeba się trochę przespać. Nieco później Iwo z Maćkiem "zwiedzają" lotnisko, próbując dowiedzieć się gdzie jest owa wypożyczalnia aut. Mija 9.00, aut nie ma - Marcin dzwoni i próbuje się czegoś dowiedzieć. No tak - jesteśmy w Rosji - nie tylko u nas jest bałagan... Auta finalnie mamy dopiero przed 13.00. Ale są. Ruszamy w drogę. Przed nami ostatni etap podróży.

Droga do Czelabińska (to chyba odpowiednik naszej drogi ekspresowej) to świetny sprawdzian z refleksu. W większości składa się owa "droga" z dziur więc jazda z prędkością około 100 km/h wiąże się z mocniejszym biciem serca - obyśmy nic nie urwali.

Nie urywamy i po 3 godzinach wjeżdżamy w obszar spadku. Pierwsze pytania - to gdzie zaczynamy? Bliżej Czelabińska czy może bardziej w stronę Czebarkula? Zjeżdżamy z "trasy" i lokalnymi drogami docieramy na miejsce. Widać na GPS'ach, że dróg w terenie jak na lekarstwo. Nie martwimy się teraz o to - najważniejsze, że dotarliśmy. Pierwsze co "uderza" w oczy - już po drodze - a teraz jeszcze mocniej - to, że wszędzie rosną głównie brzozy. Białe ściany, gdzie nie spojrzeć. Mijamy niewielkie jeziorko pokryte sporą jeszcze taflą lodu. Dobry znak - zima niedawno ustąpiła zabierając z pól śnieg. Meteoryty dopiero co zostały odsłonięte i jest szansa że dużo ich jeszcze leży na polach. Droga jest przejezdna, choć miejscami stoją kałuże (później się przekonamy co się dzieje z tutejszymi drogami po kilku zaledwie minutach deszczu). Powoli jedziemy, rozglądając się uważnie.

Czasem przystajemy, robimy krótkie rekonesanse. Wokół olbrzymie tereny z resztkami jesiennej flory. I wszechobecne brzozy. Dojeżdżamy w ustalone miejsce. Pora ruszać na łowy. Krótka narada, GPS'y i krótkofalówki w garść - ruszamy. Serce bije ciut mocniej - przecież zaczynamy poszukiwania meteorytów z super bolidu!

Po pół godzinie zastygam. Jest! Nieduży - 11 gram - pierwszy na naszej wyprawie. Jesteśmy w dobrym miejscu! Wołam chłopaków. Ogólna radość, gratulacje. Zapisuję pozycję w GPS, starannie zamykam kamyk w torebce opatrzonej numerem "1". Jestem prze-szczęśliwy.

Nie mija godzina jak słyszę Marcina "na radiu". Znalazł. 2:0! Chodzimy do wieczora - już bez rezultatów. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Do samochodu docieram pierwszy. Po chwili dostrzegam Marcina i Maćka. Wracają. Iwo jeszcze krąży (potem się przekonam jaki z niego "pies na metki"). Chłopaki wracają nieśpiesznym krokiem.

Pytam o wyniki - Marcin bez zmian za to Maciek z dziwnym uśmiechem mi się przygląda. Wyciąga zza pleców... Chyba nigdy wcześniej nie opadła mi tak szczęka. Skubaniec ma w ręku piękny orientowany okaz meteorytu. Na oko - około kilogram. Szok! Podniecony pytam - gdzie, kiedy... Okazuje się, że znalazł go niedaleko naszych, dosłownie 200 metrów dalej. Długo go oglądamy. Ależ trafienie. Pojawia się Iwo.

Pierwszy dzień poszukiwań za nami. Musimy jeszcze znaleźć miejsce na nocleg. Pierwsze dni planujemy spać na terenie spadku bo szkoda nam czasu na dojeżdżanie do hotelu. Po doprowadzeniu się do ładu (warunki polowe) szybka kolacja - dzielimy się wrażeniami z pierwszych godzin poszukiwań i kładziemy się spać. Pierwsza nocka w miejskim autku... Ciekawe... Dziś już - bez odbioru.

23.04
Pobudka. Ależ to auto ciasne... Karaskamy się ze śpiworów, poranna toaleta. Kawa. Tutaj muszę nadmienić, że piszę tą relację z perspektywy głównie własnych poszukiwań - z prostej przyczyny - nie robiłem żadnych notatek przez te kilkanaście dni i nie jestem teraz w stanie opisać ze szczegółami co i kiedy znajdywali moi Kompani. Zresztą nie same "kamienie" są tu wbrew pozorom najważniejsze co atmosfera która towarzyszyła ich poszukiwaniom... Po śniadaniu ruszamy w teren. Pada propozycja, żeby zacząć poszukiwania trochę dalej na południe od wczorajszego obszaru.

Jednak, gdy po kilku godzinach nie znajdujemy żadnego meteorytu - postanawiamy wrócić na wczorajsze miejsce. Rzuca się w oczy duża liczba śladów kół na polach i łąkach - widać, że miejscowi (i nie tylko) nie próżnują. Wcześniej jednak jedziemy do najbliższej wsi - uzupełnić zapasy. Odnajdujemy wieś, ba - odnajdujemy nawet sklepik - bo lokalne siedliska mają niepowtarzalny urok końca świata. Duże wrażenie robi na nas Wiejska Napowietrzna Żółta Instalacja Gazowa - rury dokładnie oplatają i przecinają wieś (tą i wszystkie wokół) tworząc skomplikowane arterie.

Czy na końcu świata nie ma popijających kierowców mogących "niechcący" dokonać rozklekotaną ładą aktu energetycznego sabotażu? Panie w sklepie są bardzo życzliwe - wręcz towarzyskie - wypytują - skąd my - "Aaa, paljaki...". Z uśmiechem (a może ze śmiechem?) podają miejscowe wiktuały, podpytują jak jest w Polsce, oglądają polskie pieniądze (mamy jakieś niedobitki w portfelach). Jest sympatycznie.

Przed sklepem pojawia się miejscowa "młodzież" - oczywiście chcą nam sprzedać meteoryty.
"Nie kupujemy. Szukamy." Wracamy w teren. Zbliża się wieczór a ja nic nie mogę znaleźć. Słyszę na radiu, że chłopaki notują kolejne trafienia. Hmm... Czyżby dziś nic? Jestem cokolwiek zmęczony więc humor mam nie najlepszy - postanawiam powoli wracać do auta. Nie wiadomo skąd - pojawia się Marcin. Wracamy razem.

Gdy już godzę się z myślą, że drugi dzień zakończę "na zero" - jest! Ładny ponad 100 gramowy okaz leży i szczerzy do mnie szare zębiska. Nie jestem mu dłużny - i też się wyszczerzam w niepohamowanej głośnej radości. Drugi dzień dobiega końca.
Jest dobrze.

24.04
Pobudka, ząbki, kawa, prostowanie kości. Ustalamy zgrubny plan poszukiwań. Wymieniamy dane GPS żeby mieć pojęcie co i gdzie już znaleźliśmy.

Dzień mija na udanych poszukiwaniach. Znajdujemy sporo okazów. Humor dopisuje. Iwo bohaterem dnia - trafia piękny kilkusetgramowy okaz. Postanawiamy zaliczyć nockę w jakimś cywilizowanym miejscu - przydałoby się porządnie umyć i obejrzeć - w okolicy grasują stada kleszczy - faktycznie, strząsamy je z ubrań co chwila. Docieramy do hotelu w Emanżelince gdzie spotykamy ekipę rosyjskich i amerykańskich poszukiwaczy - niestety wszystkie miejsca są zajęte. Niedobrze. Jesteśmy zmęczeni i cokolwiek brudni więc nie bardzo uśmiecha nam się dzisiejsza nocka w autach. Jedziemy do Emanżelińska - ponoć tam jest jakiś hostel. Jest późno gdy udaje nam się go odnaleźć. Jest miejsce do spania i ciepła woda. Więcej nam dziś już do szczęścia nie trzeba.

25.04
Wracamy w teren. Pada. Niby niezbyt mocno ale upierdliwie. Ziemia niemiłosiernie oblepia buty. Co chwila trzeba odklejać błotniste opony. Nieistotne. Szukamy.

Mamy coraz więcej danych, coraz efektywniej szukamy więc co jakiś czas słyszę na radiu - "Mam...". Mija południe - tylko ja jakoś nie bardzo trafiam. Łażę po lesie. Co jakiś czas między drzewami widzę przemykającego Marcina. Słyszę jak rozmawia na radiu z Iwem - ten ma dziś dobry dzień. Idziemy w jego kierunku. Faktycznie - znalazł dziś piękne okazy. Zwłaszcza jeden z okazów - całkowity z piękną "pianą". Bajka.

Nie planuję zbytnio myszkować po Iwa placyku ale tego okazu nie mogłem nie zauważyć... Jakieś 30 metrów od nas - pod krzakiem. Leży. Piękny. Czarny. Mokry. Cudo. Podchodzę. Drę się. Tak, drę! Chłopaki podbiegają. Mam w rękach piękny orientowany duży okaz meteorytu. Nie posiadam się ze szczęścia (później Iwo trochę mi podokucza, że mu "podebrałem" okaz... ale nadal się lubimy ;) )

Przy okazji - zostawiam w krzakach połamanego e-papierosa. Marcin nie omieszkał mi przypomnieć, że obiecałem dzień wcześniej definitywnie rzucić palenie jeśli znajdę duży okaz. Słowo się rzekło... Pierwsza euforia mija. Szukam dalej. Okaz starannie owinięty miło ciąży w plecaku. To mój numer "11". Przez kolejne 5 godzin nic nie znajduję. Zbliża się wieczór więc ruszam w stronę auta. Jest. "12". Ładny, kilkadziesiąt gram. Mam dziś świetny humor.

Docieram do samochodu. Maciek też już jest przy swoim. Gotuje wodę na kawę. Ja rozglądam się za jakimś patykiem do oskrobania błota z butów. Obchodzę naszego krążownika - i nagle oczy o mało nie wyłażą mi z orbit! Niespełna 4 metry od auta bezczelnie w trawie leży kolejny kilkuset-gramowy okaz. Nie mogę uwierzyć. Wołam Maćka. Bez słowa patrzy to na mnie to na okaz leżący ciągle u naszych stóp. Mam dziś farta. Cholernego.

Po godzinie wraca Marcin. Widać, że nie jest w formie. Załapał jakieś przeziębienie. Szkoda. Iwo wraca późnym wieczorem. Gościu jest nie do zdarcia. Oczywiście słyszę porcję uwag o "podwędzonym" okazie. Lubię tego Iwa.

26.04
Poranne standardy. I na pole. Chodzimy po coraz bardziej nam znanym terenie. Nie wspomniałem wcześniej ale każdego dnia spotykamy miejscowych. Jeżdżą na quadach. Powoli. W parach. On i ona. Jeżdżą też poszukiwacze - jeepami. Widać że nastawiają się na duże okazy bo małych nie mają szans wypatrzeć. Kilka razy zdarzyło nam się wydłubywać niewielkie okazy wgniecione kołami samochodu lub quada w grunt. Pola nie obeschły do końca po wczorajszym deszczu ale szuka się nieźle.
Robi się słonecznie. I wietrznie. Jak świeci - rozpinam się, jak zajdzie za chmury - wietrzysko przenika przez kurtkę. Cały dzień chodzę tylko po polach. Chłopaki mają trafienia, słyszę ich na radiu. Ja też dziś trafiam - niewielkie ale ładne okazy.

Na mojej trasie widzę kilka brzóz - tkwiących jak wyspa na środku pola. Wchodzę między drzewa. Pusto. Wracam na pole. Jest! 100 gramowa piramidka na skrzyżowaniu śladów kół. Jakim cudem nikt go nie zauważył? Dzień powoli dobiega końca. Wracam do auta. Po drodze mam jeszcze dwa ładne trafienia.

27.04
Dziś jedziemy w inne miejsce. Po drodze krótki rekonesans w pobliżu kopalni złota. Znajduję jeden niewielki okaz. To moja "dwudziestka". Dojeżdżamy na miejsce. Dookoła las. Znowu pada deszcz. Mamy dziś w planach długą trasę. Ruszamy. Po drodze różne lokacje - raz łatwiej raz trudniej. Moja pałatka zaczyna przemakać. Nie nastraja mnie to szczególnie bojowo. Niemal cały dzień pada, niemal cały dzień jesteśmy w lesie. Znajdujemy kilka okazów ale szału nie ma. Marcin zdrowieje a mnie chyba zaczyna właśnie rozkładać... Niech to szlag. Na szczęście od dziś w hotelu. Zwolniły się miejsca. Ciepła woda.

28.04
Dzisiaj znowu w lesie. Na szczęście nie pada. Po całym dniu mizerne efekty - jeden okaz. Spotykam Roberta Warda - mały ten obszar spadku... Ale i tak bywa - ponad dwadzieścia kilometrów w nogach i raptem jeden 40 gramowy okaz w ręku. Wieczorem kolacja w międzynarodowym gronie. Jest bardzo sympatycznie. Świat robi się taki mały. Dobre piwo. Ciekawe rozmowy. Muszę popracować nad angielskim. Rosyjski jakoś tak łatwiej ogarnąć. Gestami :) Niestety nieźle się przeziębiłem. Jutro chyba zrobię przerwę w poszukiwaniach.

29.04

Siedzę w hotelu. Chłopaki rankiem ruszają w teren. Iwo z Maćkiem. Marcin z Robertem Wardem. Nudzę się niemiłosiernie. Oglądam swoje okazy. Miodzio.

30.04

Dziś też kiepsko się czuję ale ruszam w teren - po 3 godzinach wracam jednak do hotelu. Dobrze, że cokolwiek znalazłem. Ładny 50 gramowy okaz. Dwudziestka piątka. Chłopaki polują, ja popijam kawę w barze. Czasem i tak bywa. Wieczorem kolejna porcja relacji z terenu i rozmów
w międzynarodowym towarzystwie.

01.05
Niestety. Leżę i zdycham. Za to chłopaki wracają z fajnymi trafieniami. Marcin znajduje ładny prawie 300 gramowy okaz. Jutro wracamy do Polski.

02.05
6.00 rano. Wczoraj a właściwie już dzisiaj pożegnaliśmy się z rosyjskimi
i amerykańskimi przyjaciółmi. Była rosyjska wódka, rosyjska muzyka i rosyjskie tańcowanie. Rankiem w promieniach wschodzącego słońca Maciek szoruje brykę z błota :) po czym pakujemy się do aut i ruszamy w drogę powrotną do Jekaterynburga.

Po drodze robimy sobie fotki przy tablicy z nazwą Czelabińsk - niech będzie jakaś pamiątka po tej eskapadzie ;)

Bez większych przygód docieramy na lotnisko. Po dwóch godzinach lądujemy w Moskwie. Jakieś suweniry, kawa i ostatnie zdjęcie "klubowe" - Maciek odlatuje do Kopenhagi, my wracamy do Polski. Pożegnalne uściski rąk na Okęciu i tak kończy się polska wyprawa poszukiwawcza na obszar spadku meteorytów Czelabińsk.

Do następnego razu Panowie.

ps. Pominąłem kilka ciekawych wydarzeń. Chociażby błotny rajd, który stał się naszym udziałem po jednej z ulew. Gdybym wtedy mniej się bał pewnie nakręciłbym niezły film jak Marcin driftuje naszą miejską furką po błotnistych uralskich bezdrożach. Sorki Maćku, że wtedy się zatrzymałem na tym podjeździe i ze skończyło się to Twoim lądowaniem w błocie. Ciekawe było również spotkanie z miejscowymi ścigającymi jakichś hunterów którzy przeorali terenówką ich pole. Takich "smaczków" było wiele - na pewno jeszcze nie raz o nich wspomnimy. Była to wspaniała wyprawa we wspaniałym gronie we wspaniałe miejsce. Warto było!